Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Do szkoły aktorskiej poszedłem, żeby móc grać w scenach miłosnych”. Rozmowa z Mirosławem Zbrojewiczem

Anna Chlebus
Anna Chlebus
z materiałów Centrum Kultury
Charakterystyczna twarz zapewnia mu role najtwardszych i najbardziej bezwzględnych gangsterów. Czy to dla niego błogosławieństwo czy przekleństwo? Z Mirosławem Zbrojewiczem rozmawiamy o przyszłości teatru, absurdach PRL-u i byciu skazanym na wieczne granie czarnych charakterów.

Czy ludzie się pana boją?
Tak mówią... (śmiech) Mówią mi, kiedy się boją i mówią mi, kiedy przestają się bać.

Czyli przylgnęła do pana ta łatka czarnego charakteru… To błogosławieństwo, a może przekleństwo? Bo mam wrażenie, że przewrotnie jako widzowie lubimy ich najbardziej.
W każdym człowieku, nawet najgorszym, jest chociażby tęsknota za dobrem. Kiedy się ją wydobędzie, postać od razu robi się ciekawsza. Dla mnie jako aktora to zupełnie oczywiste – taką rolę typa spod ciemnej gwiazdy gra się dużo ciekawiej niż jakiegoś grzecznego chłopca. Proste schematy w kinie są już troszkę passe, zostały chyba tylko w kinie superbohaterskim. Era płaskich, jednowymiarowych „tępych drabów” już za nami.

A w Grabarzu, postaci granej przez pana w „Ryngrafie” (sztuce na podstawie prozy Marcina Wrońskiego, przyp. aut.) też tkwi gdzieś takie ziarno dobra?
Grabarz to twór tamtych czasów, takich ludzi niestety było wiele. Wyjdźmy od postaci takiego na przykład milicjanta Świdronia (granego przez Łukasza Witta-Michałowskiego, również reżysera spektaklu, przyp. red.), przysposobionego opiekuna syna głównego bohatera. On tutaj dobrze ową złożoność pokazuje. To facet, który rozumie swoje położenie, wie, że inaczej już nie może postępować, bo się uwikłał. W tych strasznych czasach usiłuje uratować chociaż odrobinę twarzy dla siebie i swoich najbliższych. Grabarz natomiast nie budzi żadnych wątpliwości. To zły z gruntu człowiek – ale za to ogromnie bystry, zna się na swojej robocie i właśnie dlatego nie może pozostać obojętnym na przytrafiające mu się zaskakujące sytuacje. W „Pogromie”, pierwszej części, którą graliśmy na Zamku, do masakry lubelskich Żydów nie dochodzi właśnie dzięki jego, ubeka, interwencji. W przypadku „Ryngrafu” także do niego należy ostatnie słowo.

Jak u Goethego, „jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”.
Kto wie, może ktoś coś przed nim zataił, jakąś resortową rozgrywkę? Z racji mojego wieku bardzo dobrze pamiętam, czym naprawdę był PRL. Za dzieciaka jadąc autobusem na zajęcia z szermierki do Pałacu Młodzieży widziałem go na własne oczy. Patrzyłem przez okno jak na Krakowskim Przedmieściu pałowali studentów. Do dziś mam takie flashbacki, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem o co chodzi. Zacząłem rozumieć rzeczywistość chyba dopiero w latach 70./80.

W takim razie już jesteśmy przy pana debiucie. 1981 rok?
Tak, na scenie jak najbardziej, bo w telewizji nastąpił dużo później – wtedy był bojkot. Ale w teatrze wolno było grać, więc przyjęliśmy zaproszenie od Krystyny Majster do jej pierwszego teatru w Zielonej Górze. Dyplom zapoczątkował jeden z najlepszych czasów teatralnych u mnie. Nie myślałem wtedy o niczym innym, wiodłem naprawdę bohemiczne życie. To był czysty zachwyt – z Warszawy zagłębionej w obowiązującej polityce „ustawiania rzeczywistości pod właściwym kątem” trafiłem na koniec świata, tuż pod samo NRD. Piękny, ciepły maj, wysiadłem z autokaru na deptaku. Jak zobaczyłem, ile rzeczy jest na półkach sklepowych to myślałem, że trafiłem do jakiegoś Eldorado! Oszalałem zupełnie. Dopiero wraz ze stanem wojennym i bojkotem przyszła bieda. To były bardzo dziwne czasy, mam nadzieję, że nie powtórzą się już nigdy. Jedno wspomnienie mnie śmieszy do dzisiaj: jak szedłem z mojego mieszkanka rano na próbę, to już od razu wiedziałem co dzisiaj rzucili, bo całe miasto szło z tym czymś. Raz wszyscy biegną zwiniętym w rulon chodnikiem na ramieniu, kiedy indziej z czerwoną miską w ręce. To było jak jakiś flash mob!__ (śmiech) Sam sobie z resztą kupiłem jedną - nie miałem w tamtym mieszkaniu porządnej lampy i sobie z niej skręciłem abażur.

Bardzo klimatycznie! (śmiech) Jakim człowiekiem był tamten młodziutki Mirek?
Przede wszystkim kompletnie nieświadomym. Do dzisiaj o tyle to we mnie zostało, że głównie reaguję na zastane fakty. Nie próbuję ich ani uprzedzać, ani stwarzać, po prostu płynę z prądem wydarzeń i ufam swojej intuicji. Nie lubię dywagować „co by było gdyby”. Coś się pojawia - ja chwytam byka za rogi i w to wchodzę, czasem brnę aż za bardzo. W moim przypadku chyba się nie da inaczej.

Cóż, to ogólnie był bardzo dynamicznie zmieniający się czas.
To prawda. Szczerze mówiąc o dziś nie wiem, jak to wszystko działało. Tam się działy takie rzeczy które teraz są nie do pomyślenia, nie do wyobrażenia dla osoby, która tego nie przeżyła. Dla przykładu - mój przyszywany kuzyn ze Szwajcarii przyjechał kiedyś do mnie na premierę. Poranek w pokoju hotelowym, a on mi oznajmia, że musi na chwilkę wyjść i kupić krem do golenia. Ja mu na to „dobra, próbuj, ale będzie trudno, tutaj to jest surwiwal, to nie takie oczywiste”. Nie uwierzył mi, doradziłem mu więc tylko, żeby ustawiał się w ciemno, jak tylko zobaczy jakąś kolejkę do kiosku. Nic z tego nie rozumiał, ale okropnie go to bawiło. Nas niestety mniej.

I znalazł krem?
A gdzie tam, wrócił po godzinie i oczywiście bez. Swoje co prawda w kolejce odstał, ale rozbił się o sprzedawczynię. Doszedł w końcu do lady, a ona do niego: „kwit!”. Chodziło o papierek poświadczający sprzedaż makulatury, ale on oczywiście bez kontekstu sam tego nie wymyślił. Teraz też to trudno wytłumaczyć - a myśmy w tym jakoś tkwili. Kisielewski kiedyś powiedział: to, że jesteśmy w dupie - to jeszcze nic, ale my się tam urządzamy! (śmiech)

Minęła nam więc Zielona Góra, minął bojkot, można w końcu do kina. Zaczęły się pierwsze statystowania, coraz większe role, aż końcu nadszedł ON. Pana nemezis i zarazem najlepszy przyjaciel – Grucha. Dlaczego ludzie tak go pokochali?
Nie mam pojęcia. Jego fenomenu nie umie wytłumaczyć chyba nikt. Może „Chłopaki nie płaczą” wstrzeliły się po prostu idealnie w tamten czas - ze swoją narracją, sposobem opowiadania tej historii. Najśmieszniejsze jest to, że ja tego filmu nigdy nie obejrzałem w całości – na premierę nie mogłem przyjść i oglądałem tylko po fragmentach przy okazji wywiadów. Grucha się mi po prostu zdarzył, poszedłem na zdjęcia próbne do jakiejś kanciapy, nie wyglądało to obiecująco… (śmiech). Nic tego nie zapowiadało. Koniec końców „Chłopaki” mają w sobie trochę wdzięku, szczególnie w dialogach. Może to ludziom wystarczy – że mogą po wyjściu z kina przerzucać się zabawnymi i trafnymi tekstami.

Faktycznie, ten film jest bardzo „memiczny” – łatwo się powiela, replikuje, wchodzi w codzienność. Ale dzięki temu miał pan okazję zagrać chyba jedynego prawdziwego amanta w całej karierze! (śmiech)
Tak pani myśli? Grucha to amant? (śmiech) Może coś w tym jest… Zawsze w żartach powtarzam, że szkołę teatralną skończyłem po to, by móc brać udział w scenach miłosnych. Pierwsza mnie spotkała chyba dopiero po pięćdziesiątce… Ale niestety nic więcej z tego nie wynikło. (śmiech)

Skoro znów wróciliśmy na scenę, to przyznam szczerze, że podziwiając na wasz nocny spektakl pod chmurką jedyne co miałam w głowie to „jak oni sobie radzą w takim zimnie”?
Ratują nas termoaktywne ciuchy, ale jeszcze kilka stopni mniej i myślę, że spektakl by się nie odbył. Każdy z aktorów skupiałby się wyłącznie na tym, jak rozluźnić szczęki i przetrwać. Pamiętam jak kiedyś robiliśmy zdjęcia na dachu parkingu, to był luty, mocno wiało, odczuwalna temperatura -20ºC. Pomimo najszczerszych chęci wszyscy gangsterzy jak jeden mąż telepaliśmy się z zimna i cedziliśmy kwestie przez zęby. W końcu kierownik planu nam przerwał, bo to się mijało z celem. Czasami bywają takie kryzysy.

W Lublinie z kolei mówi się bardzo dużo kryzysie kina (szczególnie tak zwanych multipleksów) po pandemii, „Ryngraf” zaś ściągnął multum widzów. Czy myśli pan, że teatr wraca do powszechnych łask?
Patrzy pani na to z perspektywy życia pod lubelskim kloszem – wasze miasto jest naprawdę szczególne pod tym względem. Macie tutaj jakieś zagłębie, na metr kwadratowy tu u was przypadają ze trzy zespoły teatralne! Kiedyś żartowałem, że to dlatego, że jesteście trochę odcięci od świata, ani tu do was dojechać, ani przylecieć (śmiech). Teraz jest inaczej.

Więcej ludzi może do nas dotrzeć, więc więcej Lublin albo pokocha albo znienawidzi, jak to mówią.
Ja raczej się skłaniam ku miłości. Stąd pochodzi Leszek Mądzik, który ukształtował moją wrażliwość, wychowałem się na nim. Niestety mam wrażenie, że teatr zmierza do coraz ciemniejszej niszy. Był może taki moment prosperity, że ludzie nie ładowali pieniędzy w kolejny telewizor, ale rzeczywiście decydowali się na skorzystanie z takich bardziej rozrywkowych spektakli - ale od czegoś trzeba zacząć. Teraz bieda znowu nam zagląda w oczy, więc wiadomo, że potencjalny widz będzie obcinał koszta czego się da. Myślę, że zostanie po prostu taka coraz węższa grupa ludzi, którzy będą chodzić na spektakle choćby nie wiem co, ale to będzie tylko garstka. Jedyny zysk z tej sytuacji to wzmożona konkurencja – reżyserzy i aktorzy będą prześcigać się w jakości swoich produkcji. Cały teatr to w końcu poszukiwania, nie wyobrażam go sobie bez miejsca na dyskusję. Szczególnie w Polsce tak to działa. To model zupełnie odmienny niż niemiecki czy austriacki, gdzie wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, w 100% przygotowane. Być może to właśnie ta nasza polska wartość dodana – każdy uczestnik spektaklu ciągnie w swoją stronę, coś dodaje, coś podkreśla, coś wydobywa. Dzięki temu powstają rzeczy zupełnie nowe.

Tak się rodził Ryngraf?
Za przyzwoleniem i zgodą wszystkich. To nas kręciło. Nawet autor, Marcin Wroński, także był przy próbach obecny i wykazał się dużą elastycznością na nasze zmiany. To był nieustanny, trwający tygodniami proces. Właśnie to próbowanie, dogadywanie się, szukanie to chyba mój ulubiony etap pracy. Kiedy czuję, że materia stawia opór i nie pasuje do wyobrażenia, że trzeba ją ukształtować. Najczęściej przychodzi taki moment, kiedy nagle coś się otwiera. Jakiś przycisk w głowie się przestawia, robi klik!– i wszystko się układa. Bardzo intuicyjnie podchodzę do pracy, więc czasem z tego mechanizmu korzystam jak się z czymś borykam. Po prostu czekam na ten moment. To potrafi być naprawdę drobiazg, przejście z jednego kąta sceny w drugą i nagle wszystko zaczyna do siebie pasować.

Czy „Król Lear” też panu tak „kliknął”? W końcu uważa się tą rolę za ukoronowanie kariery i pewnego rodzaju zakończenie etapu w życiu grającego ją aktora.
Nie czułem tego. Jestem za młody, to w ogóle nie moje doświadczenie, nie na tym etapie życia, to nie dla mnie... Szekspira jest coraz trudniej grać, ale wszedłem w to i brnąłem, bo są po prostu propozycje, którym się nie odmawia. Straszliwie się wtedy męczyłem, z dnia na dzień byłem coraz bardziej przerażony – a dla aktora to mogiła, bo na scenie czuć i widać strach. Ten przełomowy moment przyszedł na dwa tygodnie przed premierą, doszedłem do ściany. Leżałem w środku nocy, przewracałem się z boku na bok i zastanawiałem się, czy nie oddać tej roli. Ona zobowiązuje do poważnego potraktowania – a czasami jego częścią jest właśnie odstąpienie, rezygnacja. Dopiero kiedy stanąłem w obliczu tej decyzji to coś się w końcu we mnie otworzyło – bo nie sztuka robić za wszelką cenę, byle jak. Ale na razie żadnego domykania kariery nie przewiduję!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: „Do szkoły aktorskiej poszedłem, żeby móc grać w scenach miłosnych”. Rozmowa z Mirosławem Zbrojewiczem - Kurier Lubelski

Wróć na lubelskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto